wtorek, 2 kwietnia 2013

Na drugą nóżkę




Wódka, to tak łatwo powiedzieć. Okazuje się, że tak blisko, a tak nie po drodze z tym piciem z braćmi Czechami. Wódkę leją w minimalnych ilościach i rzadko. I raczej cudzoziemcom. Człowiek by się nie spodziewał, że idąc na wesele nie uświadczy wody życia. A jednak. Było, o dziwo!, lane piwo, czeskie wino i…. dla dziadków ożyroków i wujków ochlaptusów slivovice. Nie powiem, w którym kręgu się znalazłam, ale piwa i wina na weselach nie pijam. Ale chyba lepiej pić Listerine niż tę weselną śliwowicę. Lata minęły, a mnie nadal ciarki przechodzą na samą myśl. Wesele było bombowe! W czeskiej remizie. Nie dojechał zespół, załatwili więc na szybko koło gospodyń, żeby przyszło pośpiewać.


 A ślub, jak zwykle na zamku… One dopiero mogą poczuć się księżniczkami... Ale nie o tym miało być. Choć o weselach też kiedyś skrobnę, bo jest o czym!

Czesi po piwie nie tańczą, siedzą i gadają. I śmieją się, a ja z nimi, choć nie zawsze z tym samym momencie. Ale nie pozostają mi dłużni, w pewnym momencie wieczoru zawsze będę musiała mówić kamizelka kuloodporna a oni ze śmiechu będą wpadać pod stół. Jedyną aktywnością oprócz unoszenia ręki po kolejne piwo bywa gra ve futbalek.

Zdarza się, że ktoś zamówi wino. Widziałam takie i takie cuda! Podobnie, jak piwo, wybiera się lokalne dobra. Białe bywa niezłe. Trzeba wiedzieć które wybrać i zachować umiar, jeśli nie chce się chodzić z siekierą między brwiami dzień po. Kace po czeskim chardonnay nie znają litości. A wypicie czeskiego odpowiednika szampana, chluby czeskich winiarzy Bohemia Sekt grozi skokiem z praskiego mostu samobójców w celu ulżenia sobie w bólu głowy.
A wygląda tak niewinnie… http://www.bohemiasekt.cz/ Trudno się przestawić po szampanie i hiszpańskiej Cavie, ale w pewnym momencie wieczoru czasami wydaje się to dobry pomysł. Dzień po dziękuję zawsze władzom Pragi, że otoczyli most płotem uniemożliwiającym skoki. Ale lampkę, dwie, białego czeskiego winka można z przyjemnością wysączyć, chyba, że jest się bardziej francuscy niż Francuzi i na wszystko, co nie pochodzi z chateau kręci się wysublimowanym noskiem. Za to czerwone…. Czerwone to inna bajka. Koszmar. Dramat. Groza. Frankovka…
Brzmi okrutnie. Nie bez przyczyny. Dałam szansę, raz, dwa, trzy, nie da się, mimo, że ja dużo zniosę i mam na to świadków. Jednak punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. A głodnemu chleb na myśli. Kwiecień plecie i przeplata, a baba z wozu... Chodzi o to, że za długo karmię już chyba... W zeszłym tygodniu, gdy Bułeczka zaliczyła pierwszy w życiu katar, za poleceniem koleżanek Czeszek poszłam do apteki po wodę mineralną Vincentkę z Luhacovic (dokąd cały Śląsk jeździł na kolonie, a nie doceniał jak zdrowo), by nalać ją do nawilżacza powietrza. Lecę do tej apteki, śpieszę się bo ja się ZAWSZE śpieszę. A odkąd mam dwójkę dzieci, a męża eksploratora rumuńskiej dziczy, to już w ogóle wszystko biegusiem. I zamawiam oczywiście Frankovkę w tej aptece. Widzę, po minie, że panna za ladą nie czai, tłumaczę więc grzecznie ruskim akcentem, że dziecko ma katar i do zvlhčovače vzduchu (wymów to trzeźwo) mam nalać Frankovki. No, koleżanki mi poleciły – tłumaczę cierpliwie – bo dziecko ma katar, a za małe na leki – nie poddaję się.

Laski oczy coraz większe:

- Frankovku? – pyta dużymi literami, a ja wtedy dopiero słyszę co zamawiam i w śmiech.

Pewnie pomyślała, że Ruska narąbana od rana. A ja wyobraziłam sobie jak z naszego nawilżacza Disneya tryska czerwone wino i cudownie uzdrawia Bułeczkę.


1 komentarz: