niedziela, 31 marca 2013

Święta, Święta i po śniegu!





Śpieszę donieść, że u nas też jest śnieg. W śladowej ilości, ale sypie z nieba z deszczowo. Miałam plan nie wychodzić, ale odwiedziła nas Koka, więc nie było wyboru. Tym razem do Zoo nie poszła, ale spędziła Wielką Sobotę robiąc podkopy w panelach pod klatką Antka. (zdjęcie soon)
My, za to, radośnie udaliśmy się z koszyczkiem, przywiezionym z Polski przez śniegi i zawieje. Wraz z barankiem, pasztetem, szyneczką, kaczusią i milionem innych pyszności.
Kościół polski, jak zwykle, nabity, a w drzwiach stoi ksiądz i wita radośnie Dużą po imieniu, w końcu czymś udało się zaimponować babci!
Pogoda piękna, idziemy spacerkiem, Najlepszy Mąż Świata, o dziwo, chory i został w domu. Bułeczka drzemie w wózeczku, Praga zalana słońcem i turystami.

 Mijamy ich slalomem, bo przodownik grupy jest przekonany, ze się spóźnimy. Biegniemy prawie za nią z Dużą, całe szczęście Samica Alfa łapie kontuzje pod koniec drogi. Eleganckie lakierki, które również znalazły swoje miejsce w aucie z Polski, nie zniosły trudów praskich bruków. Ale jak tak do święcenia bez lakierków?! Wymuszona bólem chwila przerwy. Ocieram pot, kapiący spod czapki, po którą zresztą musiałam się wrócić, gdy kierowniczka wycieczki stwierdziła, że za zimno. A, że chciałam skubnąć potem tych szynek, pasztetów i mazurka, nie nadmieniłam, że mam już 34 lata i dwójkę dzieci i grzecznie wróciłam. Cicha satysfakcja w oczach Dużej zadowolonej, że mną też ktoś rządzi – bezcenna. W kościele, zatrzęsienie koszyczków, podobno nasz beznadziejny, jak można nie mieć w domu koronki do strojenia koszyczków? Tym sposobem, oprócz owoców, warzyw, jajek, bo 36, które miałam w domu okazały się kroplą w morzu potrzeb w przygotowaniu świąt dla czterech osób, musiałam w sobotę rano zakupić koronkę. A pasmanteria w sobotę zamknięta, idziemy więc z żenującym koszyczkiem  wyścielony białą serwetką jedynie. Cisnący już bardzo mocno lakierek, odwraca uwagę od koronki. Uff! Święty Idzi tuż za rogiem, ale co zrobimy po święceniu? Nawet taksówki nie zamówimy, Stare Miasto, wąskie ulice, ja z wózkiem, nie załadujemy się. Po święceniu idziemy do pysznej czekoladarni przemyśleć kwestię i myślę sobie, że tak ładnie mówił ksiądz Hieronim o dobroci dla bliskich: zamienimy się. Oddam moje 9letnie prawie adidasy, mięciutkie jak pośladki Bułeczki i dojdę do domu w lakierkach. Co tam, że o numer za małe, dam radę! Białe frotte skarpetki są pewnego rodzaju przeszkodą, ale kobyłka u płotu. Dam radę!

Wkładam i zmieniam osobowość. Nelly Rokita to ja! Czuję, że to będzie bolesne pół godziny! Głównie dla duszy. Paznokcie zagoją się szybciej.
Kierowniczka I Zosia śmieją się tak, że zapominają święconki w czekoladarni. Gdy po niego wracają dociera do mnie bolesna prawda, moje stopy  widzą wszyscy! Zaśmiewając się wracają i mówią, że pięknie odbija się słonce w złoceniach. Cios poniżej pasa: obcas jest złocony!

Idziemy wolno przez miasto, ja, w za małych lakierkach i rolujących się skarpetakch pcham wózek, a rodzina metr za mną, wesoło liczy odwracające się osoby. Czego się nie robi by bliscy mieli udane święta!

P.S. Który koszyczek jest nasz?
P.S. 2 http://www.choco-cafe.cz/ POLECAM!

czwartek, 28 marca 2013

Hospody i nie tylko





Pragę kocha się nie tylko za 32 powody wymienione wcześniej. Kocha się ją również za hospody! Zadymione, zatłoczone, pachnące rozlanym piwem, Czesi z puklem z tyłu i Czeszki w żelach na paznokciach, żyć nie umierać!
Ceny bardziej niż przyzwoite, jeśli wie się, dokąd iść bo jest się Pražačkou od pokoleń, jak ja. Czesi nie zapraszają się do domów, oni spędzają czas w hospodach. I głupie to nie jest, zważywszy, że niektórzy goście wyjeżdżają dopiero po 6 tygodniach…
Praga knajpą stoi. Jest tu wszystko: hospody, Irish puby, restauracje z całego świata, knajpy wegetariańskie, brazylijskie kawiarnie, bary dla bogaczy, kluby duże i małe, dyskoteki, knajpy wegańskie i francuskie nadęte restauracje, w których jada się tylko za pieniądze służbowe. Z Czechami chodzę do hospod na pivko, które nie wiadomo dlaczego odmienia się jak baba:
- Dwie piva prosim – piszę fonetycznie, jako, że czytają mnie i we Francji. Idzie się prosto po pracy, na dwie, trzy piwka i wraca do domu, jakoś lżejszym krokiem niż rano się szło. Babeczki piją desitky a faceci dvanactky. Po dvanatce głowa szybciej zaczyna się kiwać. Ciemne, jasne, rżnięte, gorzkie, delikatne, o obniżonej zawartości cukru, itd. Czesi piwa nie czeskiego nie pijają, bo i po co? I nie rzucają się na nie, jak, co poniektóre, łapczywe Polki i kulturalnie stukają się kuflem przed pierwszym łykiem. Zawsze patrząc sobie w oczy. Nie przelewają też starego piwa do nowego, które kelnerka skwapliwie przyniosła odnotowując je na skrawku papieru na rogu stołu, gdzie skomplikowany kod kreskowy oznacza ilość wypitych piw. 

Na stole się kufla nie stawia. Stoi kelner i czeka cierpliwie, po czesku, aż położysz wafel. Ale swoje myśli.  Raz zmieszałam dwa piwa i przy stole zrobiło się cicho. Myślę, że opowiadają to swoim znajomym do dziś. Do piwesia można zapodać utopenca ( fonetycznie topielec), którego sam widok sprawia, że chciałoby się z nim zamienić miejscami. Sięga žena za pultem do słoja i rzuca na talerz co wyłowi.
 Dziękuję, wolę udawać wegetariankę. Ale wtedy dostanę nakladany hermelin, który też do pyszności nie należy.

Lepiej już pić na pusty żołądek.
Każdego stać wyjścia do hospody, bo Czesi nie szaleją z cenami. I dlatego miejsca, nawet w środku tygodnia trzeba rezerwować. A w piątek zapomnij, że znajdziesz stół! Pewnie dlatego normalne tu jest dosiadanie się.
O dziwo, kelnerzy nie protestują gdy każdy gość chce płacić osobno, pewnie dlatego, że wtedy szansa na napiwek wzrasta. Reguluje się więc swoje i tschüs, można ruszać na kolejne piwo gdzie indziej, w nowym towarzystwie. Czesi często umawiają się  na JEDNO piwo i lecą dalej. Ostatni przy stole zawsze płaci parę piw extra, a kelner z niewinną miną, że widocznie kolega nie zapłacił, pokazując mu ilość kresek na papierze przemnożoną przez jego aktualny humor. Tiaaa… 
Tutaj nie przychodzi się na chyt, tu przychodzi się porozmawiać i pośmiać się trochę, zapomnieć, że czasami situace není růžová.


Hospoda nie zna wieku ani lansu razem siedzi babička i student w swetrach, oboje sącząc to samo piwko.


I ta pianka w kuflu, jak wisienka na torcie, mniam! Jako patriota lokalny pijam Staropramena, choć nie uważam, że jest najlepszy, ale jak to godoją: Think globally, act locally. Piję więc piwko z Pragi 5, skoro i tak przejeżdżam obok browaru w drodze do pracy...
Do hospody chodzi się też w południe na obowiązkowym korporacyjnym lunch breaku, jedzenie paskudne. Czesi powinni się trzymać z daleka od kuchni, ale jeść coś trzeba. Smażone, mączne i rzucone na talerz, całe szczęście piwo, zawsze najtańszy napój w karcie, gładko spłukuje kiepski smak. W porze obiadowej hospody udają przez dwie godziny, ze są nekuřácke. Miło z ich strony.
Gotowanie very so so, ale w nazywaniu knajp wykazują się fantazją: W głupim miejscu, rzeczywiście w głupim, Psie jaja, u Głupich, Pod grubą babą, Pod Suchym Dziąsłem, u Mrtvolky… do wyboru do koloru. Wszędzie jednak piwo będzie pyszne, a jedzenie raczej nie.
Czasami jednak trzeba iść na wódkę. Ale gdzie się chodzi na wódkę, wino i inne fernety napiszę zítra , teraz idę na piwo. Bo przecież nie będę piła butelkowego. A tfu!

środa, 27 marca 2013

No jak?






  1. Jak Duża przyjmie zmianę otoczenia?
  2. Jak przeżyć widok dzieci bez butów, żebrzących zimą na ulicach i spokojnie jeść kolację dzień po dniu?
  3. Jak nie okazać niechęci do nowego miejsca dzieciakom?
  4. Jak nie wydrapać oczu mężowi za to, że nas tu ściągnął?
  5. Jak nie wisieć na nim, żeby był super mężem, ale też przyjaciółką, mamą, panią w sklepie  i wszystkimi innymi, których będzie mi tam brakować?
  6. Co robić w czasie, w którym tutaj widywałam się z przyjaciółmi?
  7. Jak się cieszyć tym, co nie jest złe, ale jest gorsze od tego co się miało?
  8. Jak przełamać wewnętrzny opór do nauki kolejnego języka?
  9. Jak wyjść do ludzi z 6miesięczniakiem?
  10. Jak znaleźć nianię gdy nie mówi się w danym języku?
  11. Jak się nie zastrzelić, jeśli jedynymi kobietami, z którymi będę się widywać, będą mamy Francuzki pod francuską szkołą?
  12. Jak nie wydrapać oczu mężowi za to, że nas tu ściągnął?
  13. Jak iść na zakupy jedzeniowe NIE do marketu, jeśli nie przełamie się wewnętrznego oporu do nauki kolejnego języka?
  14. Jak nie bać się trzęsień ziemi?
  15. I hord bezpańskich psów biegających po parkach?
  16. Jak poznać ludzi nie idąc do pracy (patrz 6miesięczniak)
  17. Jak spać w nocy nie wiedząc na jak długo Bukareszt i co potem?
  18. Jak uchronić dzieci przed ‘nie przywiązywaniem się do ludzi, bo i tak się ich traci"
  19. Jak nie dać się smutkowi?
  20. Jak się nie dać okraść/ oszukać, skoro podobno wszyscy tylko czekają żeby to zrobić?
  21. Jak nie wydrapać oczu mężowi za to, że nas tu ściągnął?
  22. Jak wziąć na klatę przerwane treningi pływackie Dużej, jednej z nielicznych rzeczy wywołujących uśmiech na jej pięknych usteczkach?
  23. Jak przełamać niechęć do francuskich pizd?
  24. Jak się nie rozwieść z brzydkim mężem bez oczu?
  25. Jak nie zepsuć sobie ostatnich momentów tutaj i wyłączyć takie pytania w głowie?

wtorek, 26 marca 2013

Goście Goście




Mieszkanie w Paryżewie czy Pradze oprócz zadawania się z niemiłymi Francuzami i jedzeniem knedlików, znaczy również otwarty dom. Kalendarz w sezonie wypełniony, a w high season gości  mamy praktycznie co weekend. I dobrze, bo kochamy mieć ludzi w domu. Szczególnie rodzinkę, jakoś cieplej się robi, gdy po domu krząta się banda Polaków. Gdy ekipa jest mocna w nogach, idziemy trasą widokową na Hradczany,


 a gdy tylko w piciu, nie tracimy bezsensownie energii w ciągu dnia i wynurzamy się z norki dopiero po zmroku.

Ogólnie wizyty dzielą się na spokojne, czyli ludzie z dziećmi i niekontrolowane, czyli ludzie bez dzieci. Najdzikszą kategorią  gości są ci, którzy dzieci owszem mają, ale chwilowo są daleko. Matki Polki wyrwane na parę dni z kieratu zamieniają się w dzikie pantery popijające szampana od 10 rano gdy planują wieczorne wyjście. Wtedy Najlepszy Mąż Świata bierze dziecko i tracą się na cały weekend w ukochanym, rodzinnym, polsko-czeskim pensjonacie w Karkonoszach.  http://www.jawa.wz.cz/


A pantery dają czadu: nie odnoszą natychmiast naczyń do kuchni, śpią dopóki głód ich z łóżka nie wyciągnie, nie śpieszą się nakładając makijaż i nie składają łóżek zaraz po wstaniu. Szalona, nieokiełznana dzicz!
Te wizyty mijają zawsze za szybko i pantery podkulając ogony, chowają buty na obcasach do walizek, strzepują resztki brokatu i wracają do realu. 


Niektóre wizyty w ogóle są prawie niezauważalne, goście bookują sobie hotel na  Holeckovej i spotykamy się na mieście. Też miło. Są samowystarczalni, i psocą tak, że panna Ewa może tylko zarumienić się ze wstydu. Biorę ich na miasto ze znajomym z pracy, a co się dzieje gdy już idę do domu, wyczytuję ze spłoszonych spojrzeń rzucanych mi w biurze dzień po. Nie pytam nigdy. What happens in Prague, stays in Prague.


Ale nie każda wizyta jest miodem płynąca, od czasu do czasu wylosuje się Zonka. Posiedzi taki sześć tygodni z rodziną, lub przywiezie szkarlatynę. Ta szkarlatyna to pech, nikt nie planuje takich rzeczy, ale przedłużona wizyta była naprawdę ze wszystkich względów wyjątkowa. W podzięce dostaliśmy BRAK zaproszenia na piękną wyspę, dokąd rodzina ta udała się potem mieszkać. Za to czuliśmy się po ich wyjeździe jak Żyd z kawału z kozą!
Po co komu wyspa, nasze mieszkanie nie było nigdy tak duże, a życie tak bezproblemowe!
Żeby człowiek umiał uczyć się na błędach, ale nie! Kilku normalnych się przewinęło i garda opadła, instynkt zawiódł ponownie. Tym razem niezapomnianych przeżyć dostarczyła bliska rodzina. I żeby przynajmniej ta znad Sekwany, człowiekowi by lepiej na duszy było, ale niestety. Grudzień 2012, rodzi się Bułeczka. W Polsce, zresztą, jak jej piękna siostra. Tam spędzamy Święta i Sylwestra. Do Pragi miały przyjechać dwie osoby.  A tymczasem… Smaczku dodaje fakt, że przed wyjazdem Najlepszy Mąż Świata zapłacił dwie wizyty pani do sprzątania, żeby żonusia z dzidziusiem miała na błysk w nagrodę za cierpienia. Musieli się goście ucieszyć, gdy weszli do pachnącego domku. Nagle okazuje się, że NMŚ musi nieplanowanie wrócić 1szego stycznia do pracy. Jest faktem powszechnie wiadomym, że bank bez niego to ani me, ani be, ani kuku ryku. Lojalnie uprzedzam zakochaną parę, że pojawi się pan domu. Jedzie więc i dzwoni po przyjeździe, że coś dużo bagaży jak na dwie osoby.
Wypucowana podłoga jest praktycznie niewidoczna. Na kanapie rzeczy, w sypialniach rzeczy, a NMŚ nie należy do pedantów. Mówię, że nie wiem. Może przyjechali na lans i mają dużo ciuchów, Polacy tak mają. Robi sobie dziurkę na kanapie by usiąść i puszcza TV, gdy nagle do domu wchodzi 5 wesołych członków krakowskiej wycieczki p.t. "Jedziemy do Pragi, jedź i Ty”. Dostaję relację smsową na żywo z pytaniem kto z następujących:  obca babcia, facet w gaciach po pachy, dwóch facetów będących na, jak się okazuje romantycznym wyjeździe w mojej sypialni czy dziwna laska należą do mojej rodziny, bo żadno z nich nie jest chłopakiem kuzynki, któremu dał klucze w Pl. Czytam te opisy i zastanawiam się czemu pił, skoro jutro pracuje i dzwonię. Może ja już po francusku nie rozumiem, porody różnie wpływają na psychikę. Z drugiej strony często nawet jak rozumiem to go nie rozumiem, ale tu nie o tym. Dzwonię. Półsłówkami wyjaśnia, że tak, mamy w domu 4 nieznane nam i jedną kuzynkę. Podobna, wyprzeć się nie da! Facet, który odbierał klucze chyba był podstawiony bo do Pragi nie dojechał.
Wesoła ta ekipa mieszka sobie u mnie w domu, śpi w moim NOWYM łóżku, pije z mojego kubeczka i je z mojego talerza.
Serdecznie, po krakowsku zapraszają NMŚ na naleśniki z powietrzem, gdyż herszt Hunów jest osobą jedzącą inaczej.
Najlepszy Mąż na Świecie okazał się za dobry. Zjadł te naleśniki i poszedł spać na kanapę odstępując łóżko parze facetów z kuzynką, a łózko Zosi dziwnej pani i jej synowi w gaciach po pachy. Inny by nie wytrzymał, martwię się, że może go przetrenowałam i teraz wszystko już wytrzyma?
Po paru dniach, gdy ochłonęłam, napisałam maila do kuzynki. Myśli nad odpowiedzią do dziś, za to zostałam wycięta z przyjaciół na fejsie. Tylko nie wiem czemu, może dodatkowego pokoju zabrakło?
Ale dwie parszywe jaskółki nie zmienią naszego zdania o gościach, blokujcie terminy, czasu coraz mniej!

P.S. Jaki miły przykład obsługi klienta w stylu praskim znalazłam dziś na mojej ulicy.


No, bo debile, nie czytały i trzaskały…

poniedziałek, 25 marca 2013

Nianie



Praska wiosna! Co z tego, że sztuczna...
Ale nie o tym chciałam. O nianiach miało być, bo znalezienie odpowiedniej  w kraju, którego językiem się nie włada, graniczy z cudem. Nie ma babć, sąsiadek, cioć czy kuzynek szwagierek, które akurat chciałyby dorobić.
Są za to agencje niań dla expatów w kosmicznych cenach in English, tylko po co, i z non stop zmieniającym się personelem. Wypróbowaliśmy, katastrofa!
Jest też fantastyczna strona expats.cz. źródło wszelkiej wiedzy, ale i tam trudno znaleźć kogoś na stałe. Za to można fajne meble kupić, gdy ktoś wyjeżdza.  www.expats.cz
Gdy jeszcze nasz czeski był na poziomie ano, prosím, możliwości wyboru były równe zeru.
Skoro towar jest na rynku niedostępny, należy go importować. I tak zrobiliśmy w myśl korporacyjnej zasady, nie ma  problemów, są tylko rozwiązania. Misja o kryptonimie Babcia Marysia wypełniona. Wspaniały okaz, zagrożony gatunek z Polski. Kochająca, cierpliwa i mądra. O niespożytych siłach życiowych, podłączona do kabla, ładuje wszystkie sprzęty w minutę. Ideał, który wysoko podniósł poprzeczkę. Bezboleśnie stała się członkiem rodziny, pokochaliśmy ją wszyscy, duzi i mali i tęsknimy do dziś, mimo, że minęło ponad 5 lat od jej wyjazdu. Studnia wiedzy o dzieciach dla początkującej mamy, z życzliwością obserwująca opór początkującej mamy w przyswajaniu co trudniejszych tematów. Pani Marysiu, my nadal tęsknimy! Ten luksus nie mógł trwać wiecznie…
Dziecko rośnie, trzeba dać szansę lokalnemu rynkowi, nasz czeski jest już przecież na poziome tý vole, damy radę.  Francuskie przedszkole charakteryzuje się restrykcyjnymi godzinami urzędowania, od do i nie ma gadki. A, że dwa razy w tygodniu kończy się o 12, a dziecko najwcześniej można odstawić o 8.25, c’est la vie, nikt nie mówił, że będzie łatwo. Wyjścia są dwa, albo nie chodzić do pracy, albo mieć zaufaną, dobrą nianię. Ale żeby jednak po polsku mówiła, bo Duża się wstydzi Czeszek…
Luzik, je to hračka!
Zosia w kontaktach z tubylcami przyjęła zasadę, że nie mówi  nerozumím; jeśli coś nie halo, udaje głuchą Czeszkę, co sprawia,że rozmówca zaczyna nerwowo przebierać nogami.  Trzeba mieć stalowy nerw, ja wymiękam! 
Ewentualnie można być Bradem Pittem i można odebrać dziecko o której się chce...
My jednak znaleźliśmy MatkęWandzi na wychowawczym, nie przeszkadzały jej nieregularne godziny. Taka, jakaś anemiczna, ale myślę sobie, dobrze, dziecko mi wyciszać będzie. Długo nie popracowała, wymieniła nas na ciepłą posadkę w Ambasadzie. Takiego nabrała doświadczenia.

Przewinęła się jedna kandydatka z krainy Żabojadów, studentka na Erasmusie, ale przypomniało mi się, po co się jeździ na Erasmusa i nie dostała szansy. Choć fajnie by było zatrudniać Frencza…
 


Nikt nikogo wolnego, dobrego nie znał, więc znowu skarbnica wiedzy: pan google i znalazłam jakieś forum polskie w Česku, i bingo! Kolejna Polka, zakotwiczona w Pradze, z córką w wieku Zosi. I było super, ale znów nabrała takiego doświadczenia, że po półtorej roku dostała lepszą pracę ode mnie.
Może ktoś potrzebuje podrasować CV?
Przyjaźń też przetrwała, i nie zabiło jej nawet mocne poczucie czeskości Ani, gdy poszła z nami na Staromak kibicować w meczu Polska-Czechy.
A potem urodziła się Bułeczka, i znowu kogoś trzeba było szukać. Duża ma treningi, polską szkołę, no way żeby Bułeczka z nami wszędzie jeździła od 3 tygodnia. I, tym razem z polecenia, znalazłyśmy pierwszą w naszej historii Czeszkę. Z Moraw, mówiącą nieźle po polsku, choć Bułeczce to chyba wisi. Pani lubiła medytacje i krzyżówki, lubiła też, jak jej się zrobiło herbatkę i wysłuchiwało opowieści o czeskim guru z Peru.
Nie stwierdziłam czy dzieci też lubiła, bo mało się nimi interesowała. Przynajmniej w miejscu pracy. Nie to było jednak powodem naszego zerwania. Poszło o ręce. Teoretycznie, bo naprawdę poszło o czeskie podejście do nakazów. A w biurze tak bawiło mnie gdy koledzy z pracy bezpośrednio po opierdzielu od szefa z powodu zbyt długiego siedzenia na necie siadali do kompa by odpalić fejsa. Bez nerwów, bez piany, siadali i robili swoje. Nasza niania nie dała się przekonać, że dobrym pomysłem będzie umycie rąk po wejściu do nas z metra i tramwaju. Prosiłam, zachęcałam, mówiłam wprost i dookoła, dawałam ręczniczek z mydełkiem, opowiadałam o chorobach i nic. Ściana. Mur. Nasłałam nawet złego policjanta, jego boją się wszyscy i dalej nic. Nasyłałam szpiega, gdy raz został z bólem brzucha w domu, sprawdzałam czy ręcznik jest mokry, łudziłam się. Że może myje, że krępuje się przy ludziach, że woda za chłodna. Ale nie, ręcznik suchy, szpieg pokręcił głową. W nocy nie spałam, planowałam, kombinowałam. Czeski film. Poległam. Mam nową nianię. 

P.S. W czeskiej Sephorze można towar wymienić. Wymieniłam. Na droższy. Takie oszczędzanie po mojemu…


P.S.2 Stałam dziś całe 15 minut w korku i się wściekałam, gdy nagle pomyślałam, że skoro za oknem widzę to, to nie jest tak źle.


Czas kupić nowy telefon, patrząc na jakość zdjęcia...

niedziela, 24 marca 2013

Zoooooooooo

Z powodu mrozu odwołana została stała atrakcja niedzielna naszej rodziny p.t. ZOO. W tym roku po raz pierwszy od 6 lat nie będziemy kupować biletu rocznego. Gwarancja wejścia bez kolejki dla czterech osób. A przecież dopiero w tym roku moglibyśmy go w pełni wykorzystać z Bułeczką. Był wprawdzie z nami parę razy wypożyczony pies rodzinny, ale się nie załapał. Musiał odstać swoje do kasy, by dostać bilet z napisem PES. Zresztą winny jest nam sto koron do dziś. Nie ustaliliśmy czy gdy idzie kot dostaje napis: kočka.


Prażanie kochają swoje ZOO i trudno im się dziwić. Odnowione na picuś glancuś po powodzi; w 2010 roku chyba było 7 na świecie w magazynie Forbes'a. Ale nie tytuły  kręcą zwiedzających najbardziej. Bardziej przeżywamy gdy gorylica rodzi młode, a cała Praha głosuje jak je nazwać. Pamiętam, że oglądaliśmy w biurze Moją, parę godzin po narodzinach. Wydarzenie prawie tak ważne jak mecz w hokeja z Ruskimi. Strona ZOO miała miliony wejść. Teraz Moja ma już chyba 4 lata, a w dniu jej urodzin, każdy urodzony 13 grudnia wchodzi  za darmo. Nie dotyczy to jednak psów. Voilà, http://www.zoopraha.cz/cs/webkamery 24 h na d, relacja life co robią goryle.
W  ZOO raczej nie ma klatek, po powodzi dostali kasę na wybiegi, sam Brad i Angelina dawali, za co zostali zdjęcie w alejce. Bombowe place zabaw, basenik w lecie, kolejka górska dla tych, którym się nie chce wdrapywać na wzgórze, kochana przez leniwą połowę mojej rodzinki. No i parky v rohliku co 100 metrów. Nie zapominając mojego ulubionego zwierzaka, który zawsze przypomina mi, co jest ważne. Od siedmiu lat poluję żeby zobaczyć w pionie, mam jeszcze niecałe 3 miesiące, uda mi się! Przecież nie karmią go dożylnie, kiedyś musi wstać!
Cudowne chwile, cudowne wspomnienia. Raz było groźnie, gdy  na placu zabaw prawie zginęło mi dziecko. Nie wiem czy taki był pomysł wykorzystania żółwia gdy go pieczołowite strugano w drewnie, w każdym razie, zaklinowała się i nie uciekła daleko.
Gdy Duża miała koleżanki na noc, ZOO zawsze było punktem obowiązkowym. Co ja z nimi będę robić w Bukareszcie?
Zdjęcie biletów nie moje...

sobota, 23 marca 2013

Cztery ciosy i Beatka.



 Pani Beatka z Polskiego Instytutu urządzała dziś poranek dla dzieci. Ulubiony event wszystkich mam. Trzy godziny luzu w centrum, bo do domu przecież nie opłaca się wracać. Każda ma zaplanowaną kawkę czy zakupy; szkoda, że tylko do pierwszej mamy czas. Karmię na maxa dzidziusia i fruu, pędzę z Dużą na Stare Miasto. Pierwszy dzisiejszy cios: chlast mrozem w policzek, tego się nie spodziewałam. Potem drugi: MatkaWandzi mnie wystawia. Że niby Wandzia chora; pewnie okna myje na święta! Reszta ekipy porozjeżdżała się już wielkanocnie po Polszy, więc kawy w towarzystwie nie będzie. Trudno, nie powstrzyma mnie nic! Samotna kawka też brzmi bosko.
Jest naprawdę mroźno, zasuwam po Starym Mieście skanując w głowie pobliskie kawiarnie. Idę moją ulubioną ulicą, zgrabiałą dłonią robię zdjęcie. To jedno z tych miejsc, gdzie czas się zatrzymał. 
Wiem już gdzie pójdę, popracuję nad blogiem. Mam plan: popiszę godzinkę, potem do zabawkowego w pobliżu, po prezent dla chrześniaka i z powrotem po Zosię. Cios numer trzy: wypasiony długopis z Empiku nie przeżył lotu ze stołu i spotkania z drewnianą podłogą Grand Orient Cafe.
 Nauka na dziś: poważny pisarz nosi ze sobą co najmniej dwa długopisy, jeśli nie ma akurat miejsca w budżecie na przenośny edytor tekstu z wytrzymałą baterią. Ale, jaki problem? Nie jestem przecież na odludziu, plaży, dziczy, mogę przecież pożyczyć.
I, tym sposobem, znajduję rzecz, za którą nie będę tęsknić po wyjeździe z Pragi: prascy kelnerzy. Wydają się być dobierani według tego samego klucza, co panie w dziekanacie. Głęboka, szczera niechęć do petenta. Jestem jednak w niebanalnym miejscu, może tu nie nienawidzą klientów. Idę do baru i szybki powrót do realu.
- Cože? –  krzywi się pan kelner  – propisku?  -  nie podoba mu się mój wyraźnie ruski akcent. – Nemam – i odwraca się. Nie zdążyłam nawet rzucić wymownego spojrzenia w kierunku wystającego mu z kieszonki koszuli, bordowego długopisu. Wracam grzecznie na miejsce i dopijam cappuccino. Czekam, może się poślizgnie z pełną tacą  Pewnie napisałabym bestseller przez tą godzinę. Wychodzę i idę kupić prezent. Nie lubię Palladium, mało przestrzeni, tysiące ludzi i miliony schodów. Ten budynek powinien zostać koszarami. Niestety, niestety po drodze do zabawkowego mijam Sephorę. Tam customer service jest zdecydowanie lepszy niż w praskich knajpach. Chwyta mnie taka jedna, młoda, piękna, oferuje makijaż, bałamuci. Byłam twarda. Jak skała byłam. Pierwszemu makijażowi powiedziałam Nie. Ale przy drugim pomyślałam, że niegrzecznością by było nie kupić. Tylko po co mi trzy brązowe cienie, w których wyglądam na jeszcze bardziej zmęczoną?  Już przy kasie byłam niezadowolona. Czwarty cios. W portfel.
Pędem po Młodą do Instytutu. Morze zmarzniętych turystów rozstępuje się po drodze. Kątem oka wyhaczam dwa mopsiki w sklepie obuwniczym. W Instytucie oddaję przetrzymane książki pani Beatce i pytam czy możemy jej zdjęcie z Zosią zrobić, bo może to już ostatnie sobotnie zajęcia. Z oczu tryskają mi fontanny hormonalnych łez. 
-To dlatego, że karmię – tłumaczę się. O, dziwo, Beatka też płacze. – A ja przecież nie karmię – uśmiecha się i dodaje:
- Życie jest wszędzie. Będzie dobrze.
Dziękuję Beatko. Oby!

P.S. Czy w Sephorze są zwroty?

piątek, 22 marca 2013

Chan



Znalezienie odpowiedniego fryzjera to lata prób i błędów. To jedyna chyba usługa, potrafiąca oszpecić, zniszczyć włosy czyszcząc jednocześnie portfel. W obcym miejscu i języku trudność wyzwania wzrasta diametralnie. Ale koniec z wylanymi łzami po wizycie, od czego jest stary przyjaciel pan google. Klik, klik i mamy go! Londyńska jakość za przyzwoitą cenę. Niby trochę brudnawy zakład - przeżyję i trochę niedelikatny, też przeżyję. Może jakiś delikutaśny pisał opinię… No i zapomnij o kawie! Co ja kawy nie mam w domu? Jednak pewna doza nieśmiałości jest, pierwszy raz z nowym fryzjerem może być tragiczny, wysyłam więc zwiadowcę. Zwiadowca nie wie, że jest zwiadowcą, wie tylko, że idzie do fryzjera z Londynu bo jest tego warty! Czekam niecierpliwie, wraca fenomenalnie ostrzyżony, tryskający dobrą energią. Zero jeża na głowie, jak to drzewiej bywało. Na dodatek okazało się, że podobny jest do Georga Clooneya. Wow, myślę sobie. Co te kobity pisały, że oschły ten fryzjer i niedelikatny. Masaż głowy Clooneyowi zrobił. Jednak to tylko męskie obcięcie, wielki bo wielki, ale prosty w obcięciu łeb. Dla pewności wysyłam drugiego zwiadowcę. Okrutne? Może, ale jej szybciej włosy rosną. Idę z nią, w zakładzie naprawdę brudasowo.cz. Poznaję Go. Koreańczyk z koreańskim angielskim, dlatego wolał kontakt smsowy… Jednak kto jak kto, ale Polak z Koreańczykiem zawsze się dogada. Podciąć końcówki i nadać kształt. Znowu Wow. Młoda ma fryz na Victorię Beckham, który, jak się okazało później, utrzymuje się wiele miesięcy. No to nie powstrzyma mnie nic! Umawiam się na full service, farba, strzyżenie i te inne tam modelowania. Przychodzę z brudnymi włosami, przecież nie będę drwa do lasu wozić. Duży błąd, widzę niezadowolenie w oku za białym modnym okularem. W  Korei  jednak też nasz klient, nasz pan, i idziemy myć. Wszystko, co przeczytałam wcześniej na necie okazuje się prawdą. Głowa lata mi z boku na bok, a czaszka przy końcu mycia, wydaje się obdarta ze skóry. And I’m no delikutasik! Chan mówi, że nie będziemy farbować.
- Ale, why?- pytam prosząco
- Nie potrzeba – stwierdza i sięga po nożyczki. Okazuje się, że mycie było igraszką, czułym muśnięciem. Siedzę z wbitymi w poręcze fotela dłońmi, kłykcie bieleją, staram się nie robić uników, boję się stracić ucho. Nożyczki atakują ze wszystkich stron, o oczy i nos też zaczynam się bać. Jak bieszczadzki woźnica wiozący drwa z gór, Chan chwyta kosmyki włosów z tyłu. Czuję jak ściąga lejce.
- Like dys? – pyta się Chan trzymając w powietrzu moje włosy.
Potakuję i zamykam oczy, niech się dzieje wola Boga. Nie otwieram nawet, gdy wyczesuje mi grzywę. Włącza suszary i zaczyna opukiwać czaszkę wielką szczotką. Musiał tranować kung-fu kiedyś. Już nie chodzi o fryzurę, chodzi o przeżycie! Cichnie silnik F 11, a ja otwieram powoli jedno oko. Żyję! Spodziewam się, że po takiej masakrze zakład jest zrujnowany, ale nie. Wygląda jak wcześniej, na podłodze leżą tylko moje włosy. Chan śpiewa Britney Spears a ja rozglądam się bojaźliwie, czy to koniec? Nagle prawym prostym lądują na moim nosie okulary, które ściągnęłam wcześniej. Patrzę w, o dziwo nie rozbite, lustro. Wow! To było jak poród, bolało, ale związało nas na zawsze.
I tak od paru lat Alex wraca od fryzjera, zrelaksowany, przekazuje mi, że ma piękne włosy, wygląda młodo i ma sexy legs, a ja przed pójściem przygotowuję się psychicznie i wracam z siniakami i  bombonierką for Alex , gdy ten za długo się nie pokazuje.

Chan, you will be missed in Bucarest!

P.S. Kelner, który obsługiwał mnie dziś w Slavii, na przeciwko Národního Divadla z widokiem na Hradčany, nazywał się Krásný. Bo w życiu krasne są tylko chwile!


czwartek, 21 marca 2013

Čvrtek



Pada śnieg, pada śnieg, stuka kolo wózka… Słońce uciekło chyba na urodziny Jusi do Chorzowa. Wszystkiego Spokojnego, Kumo!
 Na praskiej tapecie znowu polska żywność. Nie zapomnieli nam soli przemysłowej. W niedzielę na urodzinowej kawce u Katki, znowu się ktoś śmiał. Potem był niby trefny alkohol, konina a teraz padlina… Jeziš Maria. Znowu będę wysłuchiwać w hospodzie, tym bardziej, że zdarzyło mi się wyśmiewać czeskie jedzenie, szczególnie kartofle. Pamiętają, że powiedziałam, że czeskie kartofle to nasze świnie jedzą.
Dziś Bułeczka kiepsko spała, wczorajsi goście widocznie ją rozstroili. Zwykle mamy ciszę, spokój, po koszmarnym starcie w życie Dużej postanowiłam powolutku zapoznawać Bułeczkę ze światem. Ograniczone wizyty, zero wyjść do ludzi. Spacerki i dom, świat zaczeka. I tak już podróżuje między Pragą a Katowicami gdy Duża ma szkolne wakacje. A we francuskiej szkole ma wolne co 6-7 tygodni.
Na treningu rozdali zamówione we wrześniu dresy… Dostała 164 o jedyne 20 cm za duży, czyli za jakieś trzy lata go włoży. Kto wtedy będzie pamiętał jeszcze o SK Motorlet oddíl plavání? Może z naszą przeprowadzką Polska lub Francja straciła medale olimpijskie… Raczej nie, skoro Zosia nawet na zawodach nie zwiększa tempa. Langsam, aber sicher.
Trener nie przejął się zbytnio rozmiarem dresu i brakiem zamówionej koszulki. No, przecież lepiej za duży niż za mały. Dziś skoczyła na główkę i rąbnęła czołem w dno, ciarki mi przeszły gdy powiedziała co się stało. Rozpłakała się dopiero w aucie i wyznała, że miała przecież wystawione ręce ale dno było zaraz przy czole. Dobrze, że siedzi za mną.
Mały ruch na ulicach, Pražacy nie lubią śniegu. Śmignęłyśmy naszą Hondą, że aż Bułeczka z nianią się zdziwiły, że już jesteśmy.
Stan na dziś, Praga - Bukareszt 2:0. Tam nie ma szans na treningi, no i kierowcy jeżdżą jak porąbani.

środa, 20 marca 2013

Všechno nejlepší k narozeninám, Majuško!






Dziś ostatnie urodziny po czesku. Choć, pewnie dzięki facebookowi ktoś może to skrobnie na ścianie i za rok. Lecą na łeb, na szyję kolejne rocznice urodzin. Przeżywałam te trzydzieste, teraz już w ogóle. Nie jestem w stanie sobie przypomnieć co robiłam rok temu. Pamiętam! Od koleżanek w pracy dostałam dwie bransoletki. Ładne, noszę je czasami. Od męża kwiaty do biura. Jest mistrzem takich gestów. Francuski charm…. Na co dzień z romantyką gorzej, no, ale trzeba dawkować słodkości, ażeby się nie przejadły. Pogoda nie nawaliła, jest przebosko. W słońcu można ściągnąć kurtkę i wdychać praski smog pełną piersią. Wiosenny smog wdycha się  przyjemniej niż zimowy czy jesienny. Duża miała dziś krótki dzień we francuskiej szkole, po południu jedziemy do polskiej. Dostałam dwie hand made bransoletki. Widocznie wszystkim się kojarzę z bransoletkami. Od męża sms i telefon, on już na wygnaniu od poniedziałku do piątku. Ja z dziewczynkami możemy zostać do końca roku szkolnego.

W drodze do polskiej szkoły mijamy Tańczący Dom, nie doceniałam go oczywiście jeszcze miesiąc temu. Teraz na każdą kamienicę patrzę z tęsknotą. Nic nie jest  dane na zawsze, dlatego cieszę się każdą przyjemną minutą. Bo może okazać się ostatnia. Moje urodziny zawsze spowite są pajęczyną smutku. Za parę dni rocznica śmierci M. Dziś skończyłam 34 lata, on zmarł mając 33. Nikt nie wie kiedy robi coś po raz ostatni, jak my nie wiedzieliśmy, że trzeba się pożegnać na zawsze, wtedy w marcu. Mówią: Life goes on i to prawda. Jednak Bułeczka nigdy nie pozna M. Jak z tym żyć?