Chciałam napisać o Czechach i ich stosunku
do zwierząt, który jest dużo lepszy niż, na przykład do cudzoziemców, ale będzie
z ostatniej chwili: WIOSNA PRZYSZŁA. A z wiosną, karteczka o liście poleconym.
Odkąd tu mieszkam nie miałam przyjemności poznać pan listonosza. Zawsze uda mu się mnie nie
zastać, nawet gdy siedzę w domu i we łzach go czekam i trwodze. Czasami w ogóle
idzie na całość i zostawia nam jedynie POWTÓRNE zawiadomienie o poleconym. Co
będzie dwa razy chodził….
Mam więc cel spaceru z Bułeczką: Česka
Pošta. Instytucja nie różni się zasadniczo od polskiej. Dwa ogonki i 5 pań
za pultem z napisem: radi vás obslúžime
vedle…
Ogonki kurczą się szybko. Dzięki bogu, Czesi płacą rachunki przez Internet. I w
okienku pani tez ma komputer! Choć, gdy chcę potwierdzenie nadania paczki, pani
patrzy na mnie vlkem i mówi, że skoro nie chciałam paczki poleconej, to nie mam
żadnej gwarancji, że paczka dojdzie i potwierdzenia nie będzie. Aha… Mimo to dochodzą. I to migiem. Gdy wysyłam parę rzeczy naraz, paczka
zawsze jest pierwsza. Magic! Wprawdzie pajacyk z marcowej paczki miał złamaną
nogę, ale może w ramach cięcia kosztów listonosz kazał mu biec. Podobno i bez nogi bawi, kogo miał bawić.
Na pocztę idę parkiem. Wyciągam aparat, z którym rzadko się teraz
rozstaję. Udokumentuję drogę na pocztę, a co! Kto bogatemu zabroni…
Góry i doliny, pot
ścieka pod puchówką, z każdym krokiem wózek coraz cięższy!
Dam radę bo wszędzie czuć wiosnę! Ptaki świergolą, Bułeczka podskakuje
na kocich łbach nie mogąc zasnąć. Teraz naprawdę dociera do mnie piękno tej dzielnicy.
Bije dwunasta, trzeba przestać bawić się w ornitologa i włączyć drugi bieg. Bułeczka ma wyskoczyć z wózka, ale muszę zdążyć. Dochodzę do okienka, daję pani karteczkę i
co widzę: list z Ecco. Wow, wysłali ten bon. Bomba, myślę! Wychodzę, staję by natychmiast zrobić zdjęcie. I wyobrażam sobie, jak wejdę na hrabinę i każę się obsłużyć pani krowie, po czym zapłacę bonem. W wyśmienitym humorze, bo i wiosna, i polecony nie z Zus-u, robię szybkie zakupy i lecę po Dużą do szkoły. List układam na zakupach w dole wózka, przecież nie może się pogiąć. Hrabiny nie mną. Jestem na czas!
Duża, z genem dentystycznym buzującym we krwi wychodzi z szerokim uśmiechem bo wyrwała sobie kolejny ząb. Tym razem piątkę. Ciarki mnie przechodzą, gdy radośnie pokazuje stronę z plombą, stronę, która błyszczy jak perły i tę z krwią. Gen musiał mnie ominąć szerokim łukiem.
Za to Dużej, to małe wyrywanko zaostrzyło apetyt, mówię, że może sobie banana z koszyka w wózku wyciągnąć, tylko, że ma uważać na list.
- Jaki list? - pyta kucając.
Koperty nie ma, musiała wypaść po drodze. Słyszę chichot łasicy.
haaaaaaaaaaaaaa, pewnie po drodze łasica Ci go drapnęła z koszyka
OdpowiedzUsuńja wierze, ze to nie koniec, moze jakas dobra dusza zwroci....
OdpowiedzUsuńja pitole! chichot aż do mnie doleciał!
OdpowiedzUsuńZa to Zosia już ma zawód, nie zapomne jak latała za Wandzią, żeby jej wyrwać, a moje dziecię bladło a ja mdlałam na samą myśl :)
ja tez sie boje martwych zebow....
Usuń