Dziś ostatnie urodziny po czesku.
Choć, pewnie dzięki facebookowi ktoś może to skrobnie na ścianie i za rok. Lecą
na łeb, na szyję kolejne rocznice urodzin. Przeżywałam te trzydzieste, teraz
już w ogóle. Nie jestem w stanie sobie przypomnieć co robiłam rok temu. Pamiętam!
Od koleżanek w pracy dostałam dwie bransoletki. Ładne, noszę je czasami. Od
męża kwiaty do biura. Jest mistrzem takich gestów. Francuski charm…. Na co
dzień z romantyką gorzej, no, ale trzeba dawkować słodkości, ażeby się nie
przejadły. Pogoda nie nawaliła, jest przebosko. W słońcu można ściągnąć kurtkę
i wdychać praski smog pełną piersią. Wiosenny smog wdycha się przyjemniej niż zimowy czy jesienny. Duża
miała dziś krótki dzień we francuskiej szkole, po południu jedziemy do
polskiej. Dostałam dwie hand made bransoletki. Widocznie wszystkim się kojarzę
z bransoletkami. Od męża sms i telefon, on już na wygnaniu od poniedziałku do
piątku. Ja z dziewczynkami możemy zostać do końca roku szkolnego.
W drodze do polskiej szkoły mijamy
Tańczący Dom, nie doceniałam go oczywiście jeszcze miesiąc temu. Teraz na każdą
kamienicę patrzę z tęsknotą. Nic nie jest dane na zawsze, dlatego cieszę się każdą
przyjemną minutą. Bo może okazać się ostatnia. Moje urodziny zawsze spowite są
pajęczyną smutku. Za parę dni rocznica śmierci M. Dziś skończyłam 34 lata, on
zmarł mając 33. Nikt nie wie kiedy robi coś po raz ostatni, jak my nie
wiedzieliśmy, że trzeba się pożegnać na zawsze, wtedy w marcu. Mówią: Life goes
on i to prawda. Jednak Bułeczka nigdy nie pozna M. Jak z tym żyć?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz